To był dzień jak każdy inny. Może trochę bardziej słoneczny. Trochę cieplejszy. Wyszłam wcześniej z pracy, było około 15:00. Szłam jak zawsze przez park. Wiatr delikatnie unosił moje włosy. Jedwabny szal gładził moją szyję, a sukienka lekko tańczyła wokół kolan. Wsłuchiwałam się w stukot obcasów. To jeden z tych dźwięków, który mimo swojej jednostajności nie irytuje. Przypomina mi bicie serca, którego brzmienie zawsze mnie uspokaja. Mijałam drewniane, samotne ławki, matki z wózkami i psiaki, biegające w najlepsze. Park był porośnięty potężnymi dębami. Wtedy na jesień, przybrały żółte barwy, przez co okolica wydała mi się jeszcze bardziej słoneczna niż zwykle. Oddychałam głęboko i przymknęłam powieki. Usłyszałam grupkę dzieci bawiących się na trawie i uśmiechnęłam się lekko. Pamiętam jeszcze jak sama będąc małym szkrabem pałaszowałam w ogródku i nikt nie mógł przewidzieć co zaraz wpadnie mi do głowy. Minęłam dzieci i za zakrętem alejki usłyszałam śpiew. Krystalicznie czysty głosik śpiewał piosenkę, którą dawniej śpiewała mi mama.